W.P. Chicheł: Roman Dmowski na co dzień
Mija już 161. rocznica urodzin Romana Dmowskiego. Bardzo różnie wygląda sytuacja z wiedzą na temat biografii tego polskiego męża stanu, jednak życie osobiste jest wręcz rzadko poruszanym tematem, a warto się jemu przyjrzeć, ponieważ to zmienia zupełnie obraz tego człowieka.
Prezencja i życie codzienne
Roman Dmowski był osobą elegancką i prezentującą wysoką kulturę osobistą. Jednocześnie miał bardzo radosne przysposobienie, co charakteryzowało się wymyślnymi żartami, które nie zawsze każdemu nie podobały, ale w żadnym przypadku nie były złośliwe. Przez to wszystko pozytywnie odbierano jego obecność w towarzystwie.
Dmowski był osobą nad wymiar aktywną i zaangażowaną w sprawy narodowe. Działał według wypracowanego schematu, który zmienił pod koniec życia. Pierwotnie rankiem chodził do kawiarni na przegląd prasy, następnie udawał się na spacery, podczas których często obgadywał ze współpracownikami poważne tematy i dopiero wieczorem do nocy pisał artykuły. W Chludowie było już inaczej. Budził się o godz. 6.00 i do południa tworzył teksty, a potem dopiero jadł śniadanie. Następnie czas spędzał na pielęgnacji upraw czy przyjmował gości.
System pisania miał taki, że najpierw szczegółowo obmyślał treść, a potem, jak zasiadł już do pisania, to pisał jednym ciągiem, bez poprawek, pismem pięknym, wyraźnym, dość dużym. Do pisania używał stalówek angielskich – półrondówek; nigdy nie pisał tak zwanym piórem wiecznym.
Przy pracy dużo palił. Używał dość mocnych, francuskich papierosów Gitanes, które szkodziły, jeżeli paliło się ich za dużo. Od czasu do czasu rzucał palenie na pewien okres. Ulubioną jego rozrywką było układanie pasjansów. Asystującej mu przy tym zajęciu chrześniaczce Krystynie mówił, iż „przy pasjansach przygotowuję swoje artykuły, bo to jest tak, jak przy różańcu: mówi się Zdrowaśki, a rozmyśla o tajemnicy”.
Jabłka z drzew karłowych chludowskiego sadu były wysyłane przyjaciołom do Warszawy. Jeśli drogą za ogrodzeniem, przechodziły dzieci wiejskie, a pan Roman był w sadzie, wołał je i obdarowywał owocami. Były wśród nich: kanciaste kardynały, chropowate, złociste renety, czy niezwykle aromatyczne cellini napełniały kieszenie malców…
Pan Roman lubił rąbać drewno, wiosłować i dużo chodził po parku. Kiedy w roku 1929 wiele drzew w parku wymarzło (między innymi piękna grupa kasztanów przed domem), pan Roman z Mieczysławem Niklewiczem przez kilka tygodni w lecie rąbali i oporządzali zmarznięte drzewa.
Do zajęć, które stały się w Chludowie tradycją, należał dokonywany co czwartek połów ryb. Dość duży staw byt zarybiony karpiami i linami. Pod wieczór zbieraliśmy się wszyscy na brzegu. Pan Roman siadał na łódkę i dyrygował zaciąganiem dużej sieci. Wtedy nie wolno było się odzywać, bo ryby uciekały od zgiełku. Wyciąganie sieci zawsze stanowiło sensację. Czasami nie było nic i trzeba byto sieć zapuszczać na nowo, czasem, już jak się sieć wyciągało, byto widać trzepoczące się ryby.
Na zimę i z uwagi na pracę polityczną Roman Dmowski sciągał do Warszawy, gdzie gościli go Niklewiczowie. W ich mieszkaniu przy Marszałkowskiej zajmował gabinet z pięknym widokiem na park Łazienkowski. Już w 1923 roku zżył się z rodziną do tego stopnia, ze gdy objął tekę ministra spraw zagranicznych w rządzie Witosa, odmówił przyjęcia służbowego mieszkania, bo nie wyobrażał sobie, że mógłby zamieszkać bez bliskiej mu rodzinnej atmosfery, w której był otoczony miłością wszystkich domowników.
Pan Roman był smakoszem i znał się na kuchni. Liny po nelsońsku, cassoulet toulousain z baraniny czy kotlety baranie z rusztu były potrawami, które można by nazwać spécialité de la maison! (pol. Specjalność domu). Dmowski, pomimo kultu, jakim go obdarzali współpracownicy, nie był kłopotliwym domownikiem. Miał małe wymagania. Swoich gości podejmował zawsze herbatą i babką drożdżową z cukierni, a zsiadłe mleko z kartoflami było typową kolacją. Wiele czasu poświęcał dzieciom Niklewiczów, które go uwielbiały.
Gdy przybywały w Chludowie, wstawał bardzo wcześnie; przed śniadaniem odbywał krótki spacer, a potem pisał. Około godziny dziewiątej wychodził do parku i już z ganku wołał:
– Ha! Ha! – co było hasłem dla dzieci.
Usłyszawszy ten „bojowy” okrzyk, odpowiadały mu tym samym i biegły na jego spotkanie. Wtedy brat je na łódkę, uczył wiosłować, a jeśli było ciepło – pływać. Bawił się z nimi. Oprócz Bystrka było w Chludowie jeszcze kilka psów i cała ta gromada – dzieci i psy, otaczała pana Romana, który zachęcał je do dokazywania.
Sprawy sercowe
W ostatnich latach gorącym tematem jest walka o względy Marii Juszkiewiczowej pomiędzy Dmowski a Piłsudskim. Prawdą jest, że w podobnym czasie spotykali się z „Piękną Panią” w Wilnie, lecz nie była to jakaś walka „o śmierć i życie”, jak niektórzy starają się wykreować. Dmowski uważał, że mężczyzna może się poświęcić albo rodzinie albo Ojczyźnie. Z jego czasów studenckich i późniejszych znamy sytuacje, w których korzystał z ofert „panienek”, o czym informował też Żeromskiego w liście z Paryża. Pokazuje to, iż nie szukał zbytnio miłości i stałego związku. Możliwe, że z Marią mogło być inaczej, ale to tylko dywagacje. Podczas pobytu w Tokio w 1904 r., gdy jeden z japońskich polityków, gen. Kodama, zapytał, dlaczego pozostał kawalerem, on dosadnie odparł: „Gdyby nasze kobiety były tak ciche i posłuszne jak wasze, dawno byłbym się ożenił. Ale u nas człowiek w małżeństwie zanadto musi żonie służyć i to często przeszkadza służyć innym sprawom”.
Relacje z ludźmi
Należy wspomnieć o wzruszającej przypadłości Dmowskiego w kwestii niesienia miłosiernej pomocy. Jako młody publicysta zarabiał dość dobrze z pisania artykułów i książek. Żył na wysokim poziomie, gdyż miłował się w garderobie bardzo dobrej jakości, co było jednoznaczne z niemałymi cenami, jakie trzeba było zapłacić, aby je nabyć. Słynął jednak z wielkiej hojności względem najuboższych i troski o nich – w końcu jako wszechpolak dbał o każdego obywatela, a tym bardziej Polaka. Kiedyś spóźnił się do Lutosławskich w Krakowie, ponieważ oddał żebrzącej matce z dziećmi zegarek, żeby go spieniężyła, i przez to później nie wiedział, która jest godzina. Jednak mówił to z wielką radością na twarzy – tyle radości sprawiała mu pomoc innym. Innym przykładem wielkiego serca Pana Romana było, kiedy siostrzenica Balickich i dwie Lutosławskie chciały się dostać do jego domu, więc przebrały się za dzieci bezdomne. Narodowiec, gdy się zorientował, że za nim idą, zatrzymał się i rozpoczął konwersację. To, co zobaczył, sprawiło, iż zaprosił dziewczynki do siebie, jednak po chwili rozpoznał małe „pipiryny”, jak je nazywał. Izabella Wolikowska, która to wspomina, twierdzi, że Dmowski na pewno by się dobrze zaopiekował bezdomnymi dziećmi.
Na temat reakcji lidera obozu narodowego na ludzi ubogich istnieje jeszcze kilka innych relacji. Maria Niklewiczowa wspominała:
Pan Roman był miłosierny dla żebraków. Jałmużnę dawał hojnie. Pamiętam radosne zdumienie jakiegoś biedaka na ulicy, któremu pan Roman dał banknot! A był to okres, w którym bynajmniej nie miał ich zbyt dużo w kieszeni. Twierdził, że miłosierdzie okazywane biednym za pośrednictwem instytucji dobroczynnych staje się mechaniczne, gdy bezpośrednia obecność żebraków umożliwia nam spełnienie dobrego uczynku wprost od serca.
Natomiast w książce pt. W szkole Dmowskiego dr Tadeusz Bielecki, który był jego sekretarzem, a później wieloletnim prezesem Stronnictwa Narodowego w kraju i na emigracji, napisał:
Kiedyś maszerowaliśmy z Panem Romanem przez most Poniatowskiego; było chłodno, zacinał deszcz ze śniegiem. Wtem zza węgła wychyliła się drżąca z zimna kobieta, ubrana w łachmany, z dzieckiem na rękach, i zwróciła się o pomoc. Pan Roman sięgnął do kieszeni, wyjął portfel i wszystko, co w nim miał, dał kobiecinie. Przypomniało mi to rozmowy z Prezesem na temat nędzy ludzkiej i znaczenia miłosierdzia. Pomimo najdoskonalszego systemu ubezpieczeń społecznych i pomocy państwa zawsze będą bezdomni i głodni i zawsze winna być obecna chrześcijańska Charitas.
Dmowski był bardzo sympatyczny w stosunku do służby domowej i ją zagadywał, żartował wraz z pracownikami. Każdy co roku pod choinkę od pracodawcy otrzymywał prezent. Ponadto kiedyś swojej gospodyni domowej w potrzebie wypłacił pensję z góry oraz dodatkowo pieniądze na podróż. Także w sytuacji, kiedy jedna ze służących zapragnęła przejść z religii prawosławnej na łono Kościoła katolickiego, sam Pan Roman powziął z nią wspólne przygotowania do konwersji oraz wziął udział w uroczystości. Dobroczynnością wykazał się jeszcze wtedy, gdy młodzieniec o identycznym nazwisku (jednak z nim niespokrewniony) napisał do niego list, opisując trudną sytuację materialną rodziny, z powodu której nie mógł zdać matury. Pismo było bardzo emocjonalne, co wzruszyło Dmowskiego, więc postanowił mu pomóc w sposób konkretny. Nie był w tamtym czasie w stanie opłacać mu edukacji, lecz zaprosił go do swojego majątku w Chludowie, aby chłopak mógł oddać się nauce. Tak spędził rok u samego „największego w Polsce człowieka”, jak określił go premier Wincenty Witos, i spełnił swoje marzenie.
Bardzo ciekawie o dobroczynności, serdeczności Dmowskiego opowiedział Konrad Chmielewski, szwagier Żeromskiego i znany potem literat oraz publicysta niezwiązany zresztą z ruchem narodowym:
„Temu już lat blisko 50 w Rapperswilu kiedyś latem rzekł do mnie szwagier mój, Stefan Żeromski (ożeniony z moją siostrą przyrodnią Oktawią Radziwiłłowiczówną).
Chodź ze mną na dworzec, bo przyjeżdża do nas przyjaciel mój, Roman Dmowski. Jedzie z Paryża do Lwowa, ma tam zostać redaktorem.
Poszliśmy. Z wagonu „blitza” paryskiego wysiadł młody, szczupły mężczyzna, o serdecznym, szczerym uśmiechu i gorącym uścisku – nawet dla mnie nieznanego mu do tego dnia 20-letniego studencika. Zaniosłem walizeczkę na górę do mieszkania Żeromskiego i po drodze słyszałem następującą rozmowę Stefana z Panem Romanem.
Słuchaj, Romanie, masz dziurawe buty;
– ja mam dwie pary, musisz wziąć ode mnie jedną parę, bo nie wypada, aby redaktor „Przeglądu Wszechpolskiego” miał jako symbol dziurawe buty.
Pan Roman roześmiał się na cały głos i coś tam odpowiedział, że może nie mieć butów, bo nie ma i floty (tak się wtedy „forsa” dzisiejsza nazywała).
Przy obiedzie, gdy pan Roman zaczął mnie leciutko badać, co jestem ja za jeden, Stefan zarekomendował mnie Jemu z pewną goryczą:
– Wyobraź sobie Romanie on jest synem i wnukiem powstańców, katorżników, siostrzeńcem Zygmunta Sierakowskiego, dziad jego był wojewoda powstańczym kowieńskim – i on jest socjalistą.
Na to ja, młody pętak z kółka Grabskich z piątego gimnazjum w Warszawie:
– Każdy ma takie przekonania, jakie mu daje życie!
Pan Roman buchnął śmiechem gorącym, ale nie obrażającym.
Po obiedzie (Stefan poszedł do Muzeum, a siostra zmywała talerze do kuchni), zabrał mnie pan Roman na spacer pod pachę i ze 3 godziny chodziliśmy po tarasach i ścieżkach na około zamku, serdecznie ze sobą rozmawiając.
Było w tej rozmowie dużo z Platona, ale jeszcze więcej z Chrystusa, z takiego polskiego umęczonego Chrystusa, który na kresach daleko zwie się „Smutkialis”, a który jednak tak każe wierzyć – że jest „Bóg, ziemia i dobry człowiek”
Pózniej, w parę miesięcy wracałem do kraju i musiałem zawiezé po drodze do Lwowa panu Romanowi rękopis „Rozdziobią nas kruki i wrony” nie wiem do korekty, czy już do druku.
Mieszkał pan Roman na Garncarskiej we Lwowie – przy redakcji w jednym pokoju.
Spał na sofie bez butów, gdym wszedł do niego.
A to ty, Konrasiu – jak się masz chłopcze kochany czy jadłeś przypadkiem obiad już, socjalisto? Zapłoniłem się mocno, bo obiadu nie jadłem i miałem w kieszeni, poza biletem kolejowym do Belica – dwie korony. Nie przeglądał wcale rękopisu Stefana, tylko wziął mnie znowu pod ramię, zaprowadził do jakiejś restauracji i karmił przez półtorej godziny solidnie; byłem najedzony zdrowo, aż do Rawy Ruskiej, czy do Tomaszowa Lub.
Na całe oto życie zostało mi wspomnienie Jego szlachetnej, prostej a tak polskiej serdeczności i tego Jego mądrego uśmiechu, z którym przewidział wszelkie zmartwychwstania w swojej ziemi.
Przejdźmy do kwestii podarunków bożonarodzeniowych od „Prezesa”. Wiele przekazuje w tym temacie ponownie Marja Niklewiczowa: „Jako prezent na pierwsze Boże Narodzenie po moim ślubie dostałam od pana Romana talerzyk z kopenhaskiej porcelany, ze świerkiem na śniegu – „żebyś miała choinkę”. Był niezmiernie hojny, i to w stosunku do wszystkich. Dawał podarunki, zupełnie nie licząc się z kosztami. Ich miarą nie była cena, lecz przyjemność, jaką sprawiał obdarowanemu”. Ponadto wiedząc o miłości do kwiatów kobiety, na każde Boże Narodzenie obdarowywał ją kosz konwalii. Dzieci Niklewiczów zawsze dostawały najpiękniejsze lalki, samochody czy książki. Jednak nie ograniczał się on tylko do Świąt, ale na codzień. Maria kiedyś dostała oryginalny okaz storczyków i mimo protestów Dmowski był nieugięty – musiała przyjąć. Natomiast dzieciaki zawsze otrzymywały w Chludowie najlepsze jabłka uprawiane przez samego „Hetmana Wielkiej Polski”.
Roman Dmowski był postacią nietuzinkową, wybitną jednostką, która została mężem stanu. Doprowadził do upodmiotowienia Polskiego Narodu i wybicia się na niepodległość. Jednak mimo tego pozostał zwykłym człowiekiem, który nie obnosił się zajmowana pozycją czy wpływami. Nie założył własnej rodziny, a jednak był człowiekiem bardzo rodzinnym.