Dramatyczna pasterka w zasmyckiej bazie samoobrony

Na zdjęciu cudem uratowanym z wołyńskiej Apokalipsy moja zasmycka Prababcia Weronika Śladewska z Pradziadkiem Franciszkiem. Druga od lewej to moja Babcia Leokadia.
0

Całe lata jeździliśmy na Święta Bożego Narodzenia do zasmyckiej Babci Leokadii na Kujawy, gdzie moja rodzina osiedliła się po wygnaniu z Kresów.  Święta były niby radosne, bo Bóg się rodzi, ale zawsze poprzeplatane smutkiem. Ten smutek było widać w oczach mojej Mamy i Babci, która wciąż czekała na swojego jedynego syna, że wróci z wojny , że stanie w drzwiach….. jak kiedyś. Ta nadzieja tliła się chyba do końca.  Zielone oczy mojej Mamy skrywały straszne wojenne cierpienia spowodowane głodem, chłodem, beznadzieją, bezdomnością i lękiem.  To właśnie w tych dniach pozytywne emocje mieszały się z negatywnymi pokazując, jak skomplikowane są ludzkie przeżycia. W tych dniach było wiele radości, bo rodzina była razem, ale ze wspomnień zawsze wychodziły ukryte kresowe smutki. My, potomkowie kresowych Polaków tragedię kresową mamy zapisaną w genach.

24 grudnia 1943 roku Bóg nie zszedł do Zasmyk. Nie przełamano się wigilijnym chlebem pokoju i nieba. Anioł nie otworzył skrzydeł nadziei na spokój i blask tajemnych świąt, nie odesłał do krainy dzieciństwa, by poczuć cud bezczasu wypełnionego błogością. W cichej stajence nie było ani jednej iskierki, od której mógł się zacząć płomyk jakiejkolwiek nadziei udręczonych ludzi. Pisana im była śmierć z rąk ukraińskich siepaczy. Kresowianie, których już nie ma, a którzy mają swoje groby, zasiądą z nami spokojnie przy wigilijnym stole jako niezapowiedziani, ale najbardziej wyczekiwani goście. Ci niepogrzebani też zasiądą, ale oni jeszcze tego spokoju nie mają. Jestem silną osobą i wiem, że się rozpłaczę, ale w tym dniu mogę to zrobić bezkarnie….

SKLEP-WPRAWO.PL

ZE WSPOMNIEŃ MOJEJ MAMY:

„Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, moja Rodzina przygotowywała się do nich na miarę czasu i okoliczności, w jakich znalazła się po złupieniu przez Niemców inwentarza żywego. Nastała bieda, wiele osób było bezdomnych i zdruzgotanych psychicznie po stracie bliskich.  Panowało przygnębienie, ale i w takich realiach trzeba było podać coś na tradycyjną kolację.

Babcia dostała worek mąki od Czecha Rzepki, więc piekła ciasto na kwasie chlebowym, a Prababcia w olbrzymich garnkach gotowała suszone owoce na zupę z kluskami. W tej wigilijnej wieczerzy uczestniczyło więcej obcych osób niż członków naszej bardzo dużej Rodziny. Siedzieli przy ubranej sosence, jedni śpiewali kolędy, a inni płakali. Nic złego nie przeczuwali, przynajmniej na okres świąt, chociaż ludzie starsi zamiast gwiazdki na niebie widzieli jakieś znaki. Młodzi do tych widzeń nie przywiązywali większej wagi. Noc była cicha, jak w kolędzie niemieckiej. Ciszę tę przerywały odgłosy towarzyszące zmianie wart na posterunkach wokół obozu. Pasterka ze względów bezpieczeństwa została odłożona na ranne godziny w pierwszy świąteczny dzień. Śpiew kolęd w kościele nadawał temu nabożeństwu niezwykły urok, a modlitwy w tak specyficznych warunkach odmawiano z największą żarliwością. Niewątpliwie dawało to poczucie pewności i umacniało wiarę w przetrwanie. W pewnym momencie dobiegły odgłosy gwałtownej, bezładnej strzelaniny. Wydawało się, że kule odbijają się od blachy położonej na dachu kościoła. Strzelanina sparaliżowała modlących się, pierwsi z kościoła wybiegli mężczyźni z oddziału samoobrony, wśród nich był mój Dziadek.

To banderowcy w noc wigilijną zgrupowali swoje siły i zaatakowali znienacka kolonie należące do systemu obrony Zasmyk: Radomle, Janówkę i Stanisławówkę. Tym razem podeszli z najmniej oczekiwanej północno-zachodniej strony. W napadniętych koloniach stacjonowały niewielkie oddziały samoobrony. Celem ataku upowców było zniszczenie bazy w Zasmykach i sąsiednich punktów obrony.

Napadnięte kolonie od Zasmyk oddzielał niewielki las i łąka. Przez zaśnieżone pola ludzie biegli z całych sił, aby znaleźć schronienie w Zasmykach. Ukraińcy zajmowali dogodne dla siebie pozycje, a w Radomlu już mordowali i palili. W godzinach rannych rozgrywała się tragedia. Atakowano mieszkańców z furią, wytworzyła się niezwykle groźna sytuacja. Oddział samoobrony stacjonujący w Zasmykach natychmiast posunął się w kierunku padających strzałów. Za uciekającymi nieustannie padały strzały, partyzanci już ginęli pod pierwszymi domami Janówki.  Zaatakowani przez zaskoczenie mieszkańcy kolonii nie mieli czasu na ubranie się, wiele kobiet i dzieci przybiegło do Zasmyk boso, zszokowani uciekali, byle dalej…. Po wyjściu z kościoła Mama i bliscy pobiegli do domu, lecz jakaś trwoga goniła ich jednak w stronę lasu lityńskiego, na jego wschodnią część. Uciekając w tamtym kierunku zostawiali za sobą odgłosy toczącej się walki.

Po pierwszej gwałtownej strzelaninie nikt nie był w stanie opanować paniki w Zasmykach. Przekazywano przeróżne wiadomości o niezwykle groźnym szturmie, o nadchodzących zastępach siekierników, a rozległe dymy, jakie przesłoniły niebo, wywołały niezwykłą rozpacz. Dosłownie zakotłowało się, ludzie na oślep pędzili na wschodnią stronę wsi i do lasu.  Na drodze powstał tumult, wywracały się wozy z tobołami, jeśli ktoś wjechał w pole. Napadnięci rozproszyli się po krzakach, nikt już o nic nie pytał, w krańcowym popłochu każdy gonił do tego lasu, szukając w nim schronienia i ratunku. Ci, którzy mieszkali od strony Rokitnicy mieli więcej czasu, zakładali konie do wozów lub sań i zabierali więcej rzeczy. Wielu jechało wozami z dużymi drabinami.

Ostatnia z domu wychodziła Prababcia, zdążyła zebrać pościel z łóżek, powiązała ją w tobołki i wyrzuciła do ogrodu; później mówiła, iż obawiała się pożaru, a miała na uwadze dzieci, bo pod czym by spały? Z kościoła ostatni wychodził ksiądz Żukowski w narzuconym na ramiona płaszczu, niósł kielich z Przenajświętszym Sakramentem. Przechodząc przez łąkę, odwracał się w kierunku strzałów i kreślił znak krzyża św. Z księdzem uciekała ciocia Kardaszowa, niosła pod płaszczem   małą, nieubraną córeczkę Alicję, zdążyła jedynie ubrać starszego Krzysia.

W tych dramatycznych chwilach jeden z partyzantów, mieszkaniec Zasmyk Antoni Warduliński, ze sprawnością byłego ułana ocenił grozę sytuacji i w sekundzie zarzucił siodło, dosiadł młodego konia i galopem ruszył w kierunku Kupiczowa w celu wezwania pomocy. Nie dysponowano jeszcze połączeniem telefonicznym. Ów partyzant, dzięki któremu ocalały Zasmyki, miał również szczęście, banderowcy strzelali za nim w Lityniu, który już opanowali, tym samym odcinając mu drogę od bazy w Kupiczowie. Zasmyki zostały otoczone także od południa, atakowane były z trzech stron. Główny atak przypuszczono z kierunku lasu zadybskiego. Warduliński jako goniec pędził na koniu w pozycji leżącej, nie zważając na padające za nim strzały. Trasę 12-13 km przebył w ciągu kilkunastu minut. Koń, na którym jechał, padł.

Wielu mieszkańców napadniętych kolonii uczestniczyło w pasterce, więc ci byli przynajmniej odpowiednio ubrani jak na tę porę roku. Ogarniał ich jednak niepokój o los swoich rodzin, pozostawili wszystko w strefie ognia i strzałów, stąd przejmujący lament. Wielu zdesperowanych, nie zważając na gwiżdżące kule wracało, a raczej czołgało się do swoich domów, między innymi nasi kuzyni, Czechowski z córką Danutą i Grodzki – uciekinier, który okresowo mieszkał u Czechowskich w Janówce. W domu została żona z dwójką małych dzieci.

Owej nocy służbę wartowniczą pełnił między innymi nasz kuzyn Stasio Grochowski. O świcie wrócił do domu, nie spał długo, gdy padły pierwsze strzały. Pobiegł na posterunek. Janówka była już otoczona, trwała walka, został ranny. Ukraińcy dopadli go i dobili bagnetami, miał osiem ran kłutych, wnętrzności na wierzchu i ślady uderzenia butami. W takim stanie z wieloma innymi przywieziono go wieczorem do domu Prababci.

Placówki samoobrony w sąsiednich koloniach, podporządkowane ośrodkowi dyspozycyjnemu w Zasmykach, miały określone zadanie. W tym przypadku powstrzymać napastników i czekać na posiłki, więc desperacko się broniły.

Rodzina tymczasem zatrzymała się na obrzeżach lasu, przekazywano sobie wiadomości, że dalej może być zasadzka banderowska. Pogrążeni w trwodze ludzie, zdesperowani, czekali na jakiś znak zapowiadający zmianę sytuacji. Zdani byli na własną orientację i wyczucie. Były to niepokojące i mrożące chwile wyczekiwania. Strach przed śmiercią przygonił ich tu, do lasu, ale śmierć czekała też w lesie. Widmo znęcania się nad nimi było najstraszniejsze.  Nigdy nie wiedzieli, czy to jest kres ich drogi czy tylko jeden z etapów, bo niezrozumiały los przeganiał ich z miejsca na miejsce tylko dlatego, że BYLI POLAKAMI. I tym razem, moja Rodzina czekała na zbawienie.

W Janówce, Radomlu i Stanisławówce płonęły gospodarstwa wraz z inwentarzem. Krążył samolot niemiecki, ostrzeliwał teren.  Przeleciał z hukiem nad umęczonymi ludźmi i pomknął na lubitowskie lotnisko.

Na pomoc broniącym się w koloniach żołnierzom przybyły z pomocą placówki z Zielonej i z Kupiczowa. Kompania por. „Kani” jadąca z Kupiczowa została ostrzelana przez upowców pod Lityniem, wywiązała się walka. W tej sytuacji z Kupiczowa wyruszył następny oddział- „Łuny”. Ukraińcy z Litynia wycofali się. Wzmocnione polskie siły uderzyły w banderowski front, przełamano okrążenie. Ukraińskie natarcie załamywało się, nastąpił chaotyczny odwrót na wszystkich kierunkach.

Odgłosy strzelaniny oddalały się i natychmiast zmieniały się nastroje. Gwałtownie dokonywały się zmiany w uczuciach, od strachu, trwogi, zwątpienia do ulgi i jeszcze ta myśl….  będziemy żyć. Uradowani ludzie wychodzili z lasu, biegli do swoich domów lub wracali na wozach i saniach. Ludzie z bazy w Zasmykach ocaleli. Uciekinierzy z napadniętych kolonii byli zrozpaczeni, od razu zapanował nastrój żałoby. Kolonie położone w pobliżu Zasmyk zostały spalone, w Janówce pozostało kilka domów, u naszego kuzyna Czechowskiego uratował się jeden koń, zwierzę długo biegało z wypalonym grzbietem. Radomle spalono, w jednym tylko domu Polacy bronili się, ponieważ posiadali broń. W innych domach mieszkańcom odcinano części ciała, palono żywcem. W taki właśnie sposób zginął Kowalewski. Spod zgliszcz wydobywano spalone szkielety Polaków, którzy nie chcieli uciekać lub nie zdążyli.

Z pobojowiska zwożono do Zasmyk zabitych i pomordowanych mieszkańców pobliskich kolonii. Zwłoki układano na śniegu pod kaplicą lub wnoszono do domów. Akcja trwała do późnych godzin, zakończyła się wraz z nastaniem dnia.  W mroku tej nocy roznosił się głośny płacz kobiet- matek i dziewcząt, których najbliżsi polegli. Wstrząsający był to obraz, poszarpane z odciętymi częściami ciała, pokłute ofiary.  Było ich wiele i dowozili następne. Dramatyzm sytuacji jeszcze się nie kończył, ponieważ pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia nie minął, najbliżsi pozostawali daleko, walczyli, więc padały pytania, czy wrócą. Zdawało się, że ten dzień nigdy się nie skończy.

Ofiarami tego napadu spośród ludności cywilnej było 48 osób, w tym dzieci. Poza tym poległo kilkunastu żołnierzy samoobrony, rannych było wielu, kilku zabrano do organizującego się szpitala w Kupiczowie, większość umieszczono w pomieszczeniach szkoły. Służba sanitarna miała ręce pełne pracy i to na dłuższy czas.

Po powrocie z lasu ludzie znosili nakrycia, Prababcia dała prześcieradła; Mama pomagała je ciąć, używano ich do tamowania krwi. Wielu leżało w stanie wstrząsowym, niektórzy wymagali natychmiastowej operacji, wystąpiły wewnętrzne obrażenia, później powikłania często kończące się śmiercią.”

Dom Prababci Weroniki stał się przytuliskiem w latach wojny. Schronienie i pomoc znalazło tu mnóstwo ludzi, którzy uciekli przed banderowską siekierą. Prababcia była niczym anioł, jej serce i dom były przystanią dla wszystkich, którzy byli w potrzebie.
Dom Prababci Weroniki stał się przytuliskiem w latach wojny. Schronienie i pomoc znalazło tu mnóstwo ludzi, którzy uciekli przed banderowską siekierą. Prababcia była niczym anioł, jej serce i dom były przystanią dla wszystkich, którzy byli w potrzebie.

Może ci się spodobać również Więcej od autora

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.