„Jesteśmy szantażowani”. Nasz wywiad z Michałem Kołodziejczakiem
Katarzyna Treter-Sierpińska: Najpierw była Unia Warzywno-Ziemniaczana. Teraz jest AgroUnia. Czy to tylko zmiana nazwy, czy coś więcej?
Michał Kołodziejczak: Unia Warzywno-Ziemniaczana to było nieduże stowarzyszenie, które miało na celu reprezentować producentów ziemniaków i warzyw z regionu trzech gmin: Warty, Błaszek i Wróblewa. Po krótkim czasie okazało się, że jest to formuła zbyt wąska. Problemy rolników w całej Polsce mają bardzo podobną genezę. Zdecydowaliśmy się na taki dość nowoczesny ruch, może źle się kojarzący, ale AgroUnia jest fundacją. Działamy na bazie fundacji realizującej projekt jednoczenia rolników i konsumentów oraz przedstawiania tych wszystkich problemów, z jakimi dziś boryka się polskie rolnictwo. Dla rolników nie ma żadnej różnicy czy to jest związek, czy fundacja, czy stowarzyszenie. My wybraliśmy fundację, czyli takie buty, w których nam się wygodnie idzie. Fundacja jest najprostszą formą prawną do prowadzenia i reprezentowania naszych interesów. I dlatego tak to robimy. Jeżeli ktoś uważa, że z fundacją się nie rozmawia, bo często minister Ardanowski to podkreślał, to ja jestem w stanie jutro mu zanieść listę fundacji, z którymi on rozmawia i uważa je za podmioty rzeczowe. Mało tego, jest wiele fundacji, które realizują różnego rodzaju projekty i nazywają się w taki bardzo wyniosły sposób, że może się wydawać, że to są jakieś urzędy państwowe. AgroUnia jest formułą, która ma jednoczyć szeroko pojęte środowisko rolnicze, ale też konsumenckie. Mamy nowoczesną formę zapisów przez stronę internetową, która bardzo dobrze funkcjonuje i już bardzo wiele osób zapisało się do nas przez Internet, w tym bardzo wielu konsumentów
Jak wygląda finansowanie AgroUnii?
To jest finansowanie własne. Każdy, kto się do nas zapisuje, zobowiązuje się, że teraz i w przyszłości przeznaczy darowiznę na naszą fundację. W ten sposób działamy. Finansowanie może jest skromne w porównaniu do działań, ale to tylko pokazuje, jak taką gospodarską metodą można finansować takie działania. Niestety, rozpasanie tych wszystkich instytucji państwowych poprzez nadmierne finansowanie z pieniędzy publicznych nauczyło społeczeństwo, że nie można robić wielkich rzeczy za małe pieniądze. Można. Oczywiście jest to dużo trudniejsze, ale robimy to jak możemy. Kiedy przedstawimy na koniec roku zestawienie finansowe, zapewne wiele osób zobaczy, że faktycznie można właściwie wydawać pieniądze. Można finansować te wszystkie działania z własnych pieniędzy i nie ma z tym jakiegoś wielkiego zachodu. Zbiórka funduszy, którą prowadzimy na stronie zrzutka.pl pokazuje, że ludzie chcą nas wspierać. Mamy już uzbierane 60 tysięcy, a wcześniej zebraliśmy 12 tysięcy na kanał na YouTube. To pokazuje, że ludzie chcą płacić, jak widzą coś dobrego. Ja też wolałbym miesięcznie wpłacić np. 1000 złotych na organizację, która będzie dobrze reprezentować moje interesy, gdy ja będę siedzieć spokojnie na wsi pracując i spędzając wieczory z żoną. Najwięcej finansujemy te działania ja, moja żona, moja rodzina. Często są to nie tylko nakłady finansowe, ale również poświęcanie dużej ilości czasu. Ale widzimy, że idziemy w dobrym kierunku.
Był Pan członkiem Prawa i Sprawiedliwości. Dlaczego już nie należy Pan do tej partii?
Nie należę już do tej partii, bo wstępując do PiS – chociaż nie robiłem tego z wielkim przekonaniem – myślałem, że będę mógł uczestniczyć we wprowadzaniu zmian w Polsce i brać udział w formowaniu tej partii politycznej. Było całkiem inaczej. Miałem się podporządkować, robić tak, jak ktoś chce. Nie mogłem organizować spotkań na wsi z rolnikami, bo komuś to przeszkadzało. Widać, że silne osobowości, silni ludzie przeszkadzają w takich tworach politycznych, ponieważ są zagrożeniem dla starych działaczy, albo wywarliby zbyt duży wpływ. Nie płakałem ani jednego wieczora po tym wszystkim. W PiS nie dało się działać. Nie widzę też dla siebie miejsca w żadnej innej formacji politycznej w Polsce. My tworzymy swój ruch walczący o realizację tych postulatów, które są dla nas istotne.
W wywiadzie dla telewizji wRealu24 powiedział Pan, że rolnictwo to świetny biznes dla tych, którzy nie pracują jako rolnicy. Jak zatem wygląda ten mechanizm biznesowy np. w przypadku promocji żywności? Mówił Pan, że pieniądze znikają nie wiadomo gdzie. Jak to działa?
Niestety, jest wiele fundacji, organizacji, związków, które działają w branżach okołorolniczych. Pod przykrywką promocji żywności biorą z każdej faktury sprzedaży żywności pieniądze na tzw. fundusz promocji. Te pieniądze są później dzielone przez firmy i organizacje, które mają promować polską żywność, a które nie są przez nikogo sprawdzane. Widzimy tam ogromne defraudacje i niestety nikt nie chce się za to wziąć. Jeden z naszych postulatów to rozliczenie tych wszystkich funduszy, ale nikomu nie chce się tego robić, bo chyba zbyt dużo osób jest w tym wszystkim umoczonych. Bardzo dużo zarabiają też pośrednicy, którzy stworzyli monopole i bazują na naszych produktach sprzedając je z przebiciem kilku, kilkunasto, a nawet kilkudziesięciokrotnym. I tutaj można bardzo dobrze zarobić na ciężkiej pracy rolników tylko dlatego, że rolnicy za bardzo uwierzyli w funkcjonowanie państwa, w funkcjonowanie polityków, w funkcjonowanie układów politycznych i biznesowych. Uwierzyli, że ktoś będzie ich chronił. Ale jeżeli sami tego nie zrobimy, to nikt tego nie zrobi.
Rozumiem, że te wpłaty na promocję żywności są obowiązkowe. Musicie na to płacić, czy chcecie, czy nie.
Tak, to nie od nas to zależy. To jest ściągane urzędowo.
Czy Ministerstwo Rolnictwa nie czuwa nad tym, żeby te pieniądze były wydawane w sposób właściwy?
Nie ma odpowiedniego organu nadzorczego.
Częstym argumentem w dyskusji o sytuacji rolników jest stwierdzenie, że nie powinniście protestować tylko założyć spółdzielnie, obchodzić pośredników, sami sprzedawać swoje produkty i to rozwiąże problem. Co by Pan powiedział osobom, które tak twierdzą?
Dziś spółdzielnie lub mniejsze sklepy są wyeliminowane przez oligopole stworzone przez wielki biznes. Z tym problemem poradzono sobie na Litwie, ale nie poradzono sobie w Polsce. Na Litwie przez pięć lat po wejściu do Unii Europejskiej był zakaz budowania zagranicznych sklepów wielkopowierzchniowych. Dzięki temu rozwinęły się sklepy krajowe, więc zagraniczne nie mają co tam robić. W Polsce takiej ochrony SLD z PSL nie wywalczyły. Nie zrobili nic, żeby chronić polski rynek, więc po wejściu do UE mieliśmy inwazję sklepów zagranicznych, co przyczyniło się do przejęcia przez nie krajowego rynku zbytu. Małe sklepy upadły, społeczeństwo przyzwyczaiło się do robienia zakupów w dużych sklepach i dziś nie ma już jak wejść na rynek sprzedaży w takim mieście jak Warszawa. Ale będziemy pokazywać, że można też działać w tym zakresie gospodarczo i AgroUnia będzie pionierem niektórych rozwiązań w Polsce. Nie boję się mówić, że jeżeli nam się to uda, to będziemy potrafili otworzyć niejeden dział warzywno-owocowy w niejednym sklepie w Polsce. Przy naszym zaangażowaniu, przy naszej skuteczności myślę, że uda nam się to zrobić dość szybko. Jeżeli tylko starczy sił.
Dlaczego Ministerstwo Rolnictwa tak się upiera, żeby nie wprowadzać postulowanego przez Was oznakowania żywności flagami kraju pochodzenia, dzięki czemu każdy kupujący od razu widziałby, z jakiego kraju pochodzi dana żywność? Dlaczego urzędnicy nie chcą się na to zgodzić?
Na nieświadomości klientów ktoś zarabia. Ci, którzy na tym zarabiają, walczą w ministerstwie o to, żeby tych przepisów nie wprowadzać. My walczymy o to, żeby je wprowadzić. Widocznie oni są silniejsi, lepiej zorganizowani, a do tego mają dużo więcej pieniędzy. O utrzymywanie klientów w nieświadomości walczy biznes, który nas łupi i ma pełne worki pieniędzy. Komuś zależy na tym, żeby było tak, jak jest, bo można na tym robić niezły interes.
Co najbardziej uderzyło w polskich rolników w ostatnich dwóch latach? Wtedy zaczęliście mocno protestować, więc rozumiem, że stało się coś, co było bardzo bolesne i bardzo szkodliwe.
Najgorszy jest brak obrony polskiego rynku i brak kontroli tego, co wjeżdża do kraju, a wjeżdżają produkty bardzo niskiej jakości, które są konkurencyjne cenowo, ale nie jakościowo. Tak eliminuje się z rynku polskie produkty lepszej jakości. Jesteśmy szantażowani przez sklepy wielkopowierzchniowe, które już nawet nie kryją się z takim działaniem. Mówią nam: albo działacie na naszych zasadach, albo was nie ma, bo przywieziemy sobie wszystko z zagranicy. W takiej sytuacji musi zadziałać państwo. Nie domagamy się interwencjonizmu państwowego, ale przestrzegania przepisów, które będą pozwalały zachować produkcję żywności w kraju. Kapitał zagraniczny wie, jak szybko można wyeliminować produkcję żywności w Polsce. Wystarczy wygasić ją na jeden rok. Kiedyś wiceminister Bogucki mówił, żeby polscy rolnicy przez rok nic nie produkowali, to wtedy inni będą nas szanować. To nieprawda. Nie będą nas szanować, tylko my po prostu znikniemy, bo będą wszystko sprowadzać z zagranicy. Polscy konsumenci ucierpią na tym najbardziej, bo nie będzie taniej konkurencji dobrej jakości żywności z Polski, więc będzie można przywieźć najgorszy chłam po najwyższych cenach. Polskiego rolnictwa nie będzie, a przecież ludzie muszą coś jeść.
Często pada argument, że właśnie dzięki importowi jest tania żywność, a polscy rolnicy chcą wywindować ceny na jakieś niebotyczne wyżyny. Czy dzięki importowi Polscy faktycznie dostają dobrą żywność w dobrej cenie?
Nie spotkałem się z zagraniczną żywnością lepszej jakości niż żywność polska. Często jest tak, że mięso przyjeżdża z zagranicy, a tymi samymi ciężarówkami wywożone jest mięso z Polski. Wywożone polskie mięso nie może być zamrożone, musi być świeże, a z zagranicy przyjeżdża gorszej jakości mięso mrożone, które oferuje się Polakom w sklepach wielkopowierzchniowych. Jeżeli ktoś w Polsce mówi o dobrej jakości przywożonych produktów, to wystarczy porozmawiać z tymi, którzy pracują w tych firmach, którzy to wożą, a oni mówią, że to jest kłamstwo. Przywożona z zagranicy żywność nie jest dobra i tania.
Mieszkańcy miast czasem mówią, że rolnicy mają wspaniałą sytuację, bo mają dopłaty, ale ciągle im mało i chcą jeszcze większych dopłat. Słyszałam, że AgroUnia mówi krótko: albo wyrównać poziom dopłat w całej UE, albo w ogóle znieść dopłaty. Czy podtrzymujecie postulat zniesienia dopłat dla rolnictwa w całej Unii?
Tak mówimy. Przecież my tracimy na tym najwięcej. Gdyby nie było dopłat do produkcji żywności, rolnictwo we Francji chyba już dawno by upadło. Oni tylko żerują na tym, że mają wysokie dopłaty, a mają je od lat 50. ubiegłego wieku, czyli trzy pokolenia do tyłu. A u nas od 14 lat wielkie halo, bo coś dostajemy. Gdyby wyliczyć, ile wzięli na Zachodzie tych dopłat od lat 50., a ile my od 14 lat, to jesteśmy daleko, daleko za nimi. Wolelibyśmy, żeby tych dopłat w ogóle już dziś nie było. Niech ich nie będzie i będziemy konkurować. Wtedy sobie poradzimy. Obserwujemy taki trend, że kiedy są dopłaty, to ceny maszyn i sprzętu, który kupujemy, idą do góry. Producenci potrafią dogadać się i zawyżają ceny, a my i tak musimy kupić ten sprzęt, bo konkretne dopłaty są np. przez rok lub pół roku i wtedy musimy je wydać realizując wskazane projekty.
Czyli de facto te dopłaty trafiają do producentów sprzętu rolniczego, a nie do Was, bo jeżeli oni podnoszą ceny wiedząc, że macie dopłaty, które musicie wydać na konkretne inwestycje w danym momencie, to wtedy jest zmowa cenowa i te pieniądze idą do nich, tak?
Tak to niestety wygląda.
Dziękuję za rozmowę.
Zobacz też:
AgroUnia rozdaje jabłka. Kołodziejczak wyjaśnia jak niszczone jest polskie rolnictwo [WIDEO]
Nie załamywać się, działać!