13-ta rocznica śmierci Marka Mariana Piekarskiego. Wspomnienie…
Słowa i wspomnienia o ludziach ulatują, ale ich świadectwa pozostają. Śmierć bliskich jest poważnym ostrzeżeniem dla żyjących, pozostających poza brzegiem trumny ze swoją bezsilnością i zarazem szansą na smutne zmierzenie się z własną kruchością i tymczasowością. Śmierć jest więc tragiczną lekcją, ale też okazją dla zrozumienia, aby pełniej, mądrzej i rozumnej żyć i szanować życie swoje i innych.
Marka poznałem dopiero w północnej Kalifornii, w rejonie San Francisco w II połowie 1984 roku. Napływający Polacy z solidarnościowej i ekonomicznej emigracji nawiązywali między sobą kontakty i spotykali się w grupach dzieląc się nowymi doświadczeniami w nowym miejscu osiedlenia. Niektórzy kultywowali istniejące jeszcze z Polski przyjaźnie i znajomości.
Polonia w rejonie wschodniej zatoki Świętego Franciszka w każdą niedzielę spotykała się na Mszach Świętych w Walnut Creek, gościnie w kościele prowadzonym przez Polaka, byłego więźnia obozów koncentracyjnych ks. Leona Degnera. Zawiązywaliśmy też znajomości z tzw. starą Polonią, na którą składali się głównie byli żołnierze II korpusu gen. Wł. Andersa, I Dywizji Pancernej gen. Maczka i uwolnieni przez aliantów warszawscy powstańcy. Niektórzy z nich żyją tu wśród nas do dziś.
Marek z Jolą należeli do silnej grupy tczewskiej, do której należał również jego szwagier inż. Andrzej Kaszuba (niestety już nie żyje), Jerzy Bandrowski (dziś w Polsce) i Leszek Lamkiewicz (również w Polsce) z rodzinami. Marek utrzymywał też intensywne kontakty z osiadłym w Bawarii swoim druhem z zakładowej „Solidarności”, fotografikiem i aktywistą Kazimierzem Maciejewskim (już nie żyje). Wszyscy oni znali się nie tylko z Tczewa, ale z działalności (w mniejszym gronie K. Maciejewski, A. Kaszuba jeszcze w nielegalnych WZZW) w „Solidarności”, a następnie ze wspólnego losu w więzieniu (tzw. internacie, najpierw w ZK w Iławie, a następnie w ZK Kwidzynie), gdzie komuna ich zapuszkowała. Jak wiemy samo uwięzienie i powstałe piekło niepewności i codziennych trudności połączone było szczególnie dla rodzin internowanych z naciskami na wyjazd z Kraju na emigrację. Stopniowo ta polityka zaczęła przynosić pewne rezultaty…
Po ogłoszonej quasi amnestii 22 lipca uwalniano internowanych i zamykano szereg Ośrodków Odosobnienia (internowania) w więzieniach. Wtedy zostałem przewieziony 2-go sierpnia z likwidowanego O.O. w więzieniu w Łowiczu na północ, do ZK Kwidzyn (gdzie siedziałem do 4-go grudnia). Właśnie z tego więzienia zwolniono wcześniej pod warunkiem opuszczenia Kraju z paszportem w jedną stronę Marka i część grupy tczewskiej, wyjechali oni do USA (Kalifornia) już późnym latem 1982 roku.
W Polsce Marek (ur. w Chełmie) mieszkając w Tczewie pracował w Pruszczu Gdańskim i już od 1978 r. związał się z tajnymi Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża utrzymując konspiracyjne kontakty z Andrzejem Gwiazdą, Joanną Dudą-Gwiazdą i Bogdanem Borusewiczem. W swoim domu (w piwnicy) przy ogłuszającej muzyce drukował podziemne pismo „Robotnik Wybrzeża”. Opowiadał nam rozmaite podbramkowe sytuacje zagrożenia i bliskie spotkania III stopnia z węszącymi SB-kami. Kiedy raz w ostatniej chwili dostał sygnał, że SB idzie do niego na rewizję uciekł przez okno na piętrze i dalej po dachach sąsiednich domów taszcząc uratowany cenny powielacz.
Kiedy nadszedł wielki strajk w stoczni gdańskiej im. Lenina, Marek stał tam na czele delegatów swojego zakładu pracy (Techmet) wchodząc do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Oczywiście później podkreślił, że 16-to miesięczny czas festiwalu „Solidarności” to był najlepszy, najbogatszy okres jego życia. Choć bywały i zgrzyty. Marek zrezygnował z mandatu delegata zakładów „Solidarności” Pruszcza Gdańskiego w strukturach Regionu Gdańskiego NSZZ „S”, podając jako powód niemożność współpracy z irracjonalnym, dyktatorskim Lechem Wałęsą. Marek był delegatem na I Krajowy Zjazd „Solidarności” w Gdańsku.
Na 25 lecie powstania „Solidarności” Marek wrócił do swojego gniazda i wziął udział w uroczystościach. Później w Kalifornii przy oglądaniu wspólnie relacji filmowej i zdjęciowej cieszył się, że na tablicy pamiątkowej w Tczewie wygrawerowano jego imię, jak również z wyróżnienia na posiedzeniu Rady Miasta w Pruszczu Gdańskim.
Marka poznałem jako rzutkiego organizatora prawdopodobnie podczas organizowania miejscowego oddziału Związku Narodowego Polskiego w San Francisco, czy też spotkań organizowanych przez inż. Zdzisława Zakrzewskiego (ze Lwowa), twórcę polskiego banku POLAM. Mała patriotycznie nastawiona grupka agitowana przez stoczniowca Janka Karandzieja (który dziś mieszka w Kudowie Zdrój) wiedząc o moich “redaktorskich doświadczeniach” wciągnęła mnie do redakcji razem z Markiem Piekarskim, Zdzisławem Krowickim, Gabrielem Michtą i innymi.
W styczniu 1986 r. wyszedł pierwszy numer dwutygodnika społeczno-politycznego „Wiadomości”. Ta pracowita przygoda grupki szaleńców trwała aż 4 lata! Pochłonęła nam wiele czasu i sił, dając namiastkę satysfakcji z uczestniczenia w dalszej walce z komuną. Skończyła się wraz z porozumieniem okrągłostołowym, ale w ostatnich miesiącach, kiedy Janek Karandziej już powrócił do Kraju, a my z Zdziśkiem Krowickim przestaliśmy wierzyć w teatr gen. Kiszczaka i Wałęsy w Magdalence, to właśnie Marek faktycznie prowadził „Wiadomości”. Z ciekawostek powiem, że w redakcji współpracował z nami dzisiejszy prof. dr Jan Marek Chodakiewicz. Wydawanie dwutygodnika własnym sumptem bardzo nas zbliżyło, nawet ze względu na konieczność pozostawania w ciągłym kontakcie i właśnie te kontakty z mniejszym natężeniem kontynuowaliśmy przez następne lata.
Marek opowiadał mi zabawną historię z okresu kiedy po przylocie do Kalifornii zamieszkali z Jolą i dwiema córkami Celiną i Agnieszką w miasteczku Pittsburg leżącym przy delcie wpadających do oceanu rzek Sacramento i San Joaquin (na północ od San Francisco). W tym czasie USA przechodziły poważny kryzys ekonomiczny i przy braku ofert zatrudnienia, nie raz trzeba było podejmować trudne męskie decyzje. Otóż Marek spróbował sił w tzw. ogródkach, czyli koszeniu klientom trawy i ogólnym pielęgnowaniu i upiększaniu traw, roślin, drzew. W związku z tym zakupił pewien konieczny sprzęt w tym spalinową kosiarkę wydając na ten cel wszystkie posiadane zasoby. W Wigilię Bożego Narodzenia późnym wieczorem w rodzinnej atmosferze dzieci rozpakowywały swoje prezenty, a i Markowi dobry Święty Mikołaj przyniósł upragnioną strzelbę, tak aby twardziej i bezpieczniej poczuł się na ongiś kalifornijskim dzikim zachodzie.
W pewnym momencie świąteczną rodzinną sielankę przerwało jednak gwałtowne szczekanie psa sąsiadów, którego nie dało się dłużej ignorować. Ku swojemu przerażeniu, po zapaleniu zewnętrznego światła, Marek zdumiał się tym co zobaczył. Otóż dwóch mężczyzn właśnie usiłowało troskliwie wynieść jego kosiarkę przez płot ogrodzenia. Instynktownie chwycił za właśnie rozpakowaną strzelbę, krzycząc bojowo do żony aby wydobyła i podała mu amunicję i instrukcję obsługi strzelby. Kątem oka w biegu zdążył jeszcze raz spojrzeć na załączone schematy i rysunki. Po pierwszych kilku strzałach w przeszyte grozą powietrze złodzieje porzucili zawieszoną już na ogrodzeniu maszynę i klnąc na czym świat stoi w ten święty wieczór w popłochu uciekli. I tak rozdygotany, po lepszym zabezpieczeniu sprzętu, Marek dumny jak paw wrócił do domu…
Pamiętam, kiedy szef wojskowej junty zamachowców gen. Jaruzelski przybył do Nowego Jorku na sesję ONZ, Marek zorganizował grupę wśród naszych kolegów, aby polecieć do N.J. i protestować przeciwko wizycie Jaruzelskiego (wrzesień 1985 r. spotkanie z Rockefellerem, czyli kamień węgielny pod okrągły stół). Chciałbym tylko przypomnieć, że wtedy byliśmy bardzo biedni i większość uczestników wyprawy z San Francisco do N.J., kupiła bilety na kredyt w polskiej unii kredytowej POLAM…
Razem udzielaliśmy się w Kongresie (Polish American Congress) w Północnej Kalifornii w okresie prezesowania prof. Dr Jerzego „Jura” Lerskiego (lwowiak, historyk, cichociemny, powstaniec warszawski w rządzie londyńskim sekretarz premiera „odmowy jałtańskiej” Tomasza Arciszewskiego), gdzie Marek przez kilka lat był członkiem zarządu PAC.
Środowisko dwutygodnika społeczno-politycznego „Wiadomości” w trudnych dla Polski latach nie tylko działało „na papierze”, Marek, obok Andrzeja Kaszuby, Janka Karandzieja , niżej podpisanego i wielu innych podjął wysiłki zbierania funduszy dla walczącego z komuną podziemia. W styczniu 1987 z inspiracji odwiedzającego nas Andrzeja Gwiazdy (z żoną Joanną) założyliśmy organizację „FREEDOM”, która zbierała i wysyłała środki finansowe dla podziemnego ruchu oporu w Polsce oraz propagowała informacje na temat ruchu oporu w Kraju. Na „FREEDOM” wpłynęło $5,465.02 i 10DM, główni odbiorcy to „Solidarność”, „Solidarność Walcząca”, „Kluby Służby Niepodległości”, wydawnictwa podziemne. Są potwierdzenia np. z Piotrkowa Trybunalskiego (prasa podziemna- kontakt „Pietrek”- z-ca przew. Zarządu Regionu „S”, Józef Kowalczyk), czy ulotka podziemna z (!) Ukrainy z podziękowaniami dla „FREEDOM” za donacje. Część kontaktów pochodziła od Andrzeja Gwiazdy, Kornela Morawieckiego, Jana Karandzieja (którego goście dobrze znali z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża), czy Doroty Lipińskiej (Warszawa).
Marek był człowiekiem wielu pasji. Razem z Jolą (34 lata małżeństwa) z namiotem często ruszali w Kalifornię niejednokrotnie kusząc i nas tutejszym pięknem natury, wspólnie spędziliśmy wiele uroczych dni i rozdyskutowanych wieczorów pod namiotami za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Marka ciągnęło ciągle w świat, w nowe przestrzenie, tak jakby wyczuwał, że zegar mierzący jego czas zaczyna się przestrajać na czarno. Więc były: Londyn, Puerto Vallarta (Meksyk), Hawaje, Chicago, Nowy Orlean (gdzie mieszkała młodsza córka Agnieszka), Memphis etc.
Oczywiście Marek był człowiekiem bluesa, sam od młodości „władał” dobrze gitarą, tu w Kalifornii Północnej bywał z Jolą na okolicznych festiwalach gwiazd bluesa i rocka, z wypiekami na twarzy spotykał tutejsze muzyczne gwiazdy. W krótkim czasie został managerem MOFO Party Band z Fresno i kilkakrotnie zorganizował im europejskie tournée w Polsce, Niemczech, Belgii i Czechach. Muzyka dodawała mu ciepła, uśmiechu, energii i skrzydeł.
Marek kochał również żeglowanie, wodę, ocean. Budował też piękne i skomplikowane modele historycznych okrętów i żaglowców. Uwielbiał żeglowanie po zatoce Św. Franciszka, woda i wiatr obiecywały mu swoistą wieczność.
Marek był bardzo rodzinnym facetem z zachwytem mówił o wnuczkach i mimo znacznych odległości ciągle potrafił znaleźć czas i zasoby, aby lecieć do Maryland (córka Celina, dzisaj chyba Columbus, Ohio)), czy do pływających w falach bluesa ulicach Nowego Orleanu (córka Agnieszka, dziś akademik w stanie Waszyngton). Był dumny, że Celina ukończyła słynny Stanford University.
Na częstych spotkaniach długo po północy rozmawialiśmy, spieraliśmy się na temat historii, sensu życia, historii religii i filozofii. Marek dużo czytał, lubił Platona, Kierkegaarda, Schopenhauera, ale jego ulubionym filozofem był Nietzsche. Godzinami przy butelce Absolutu spieraliśmy się o istnienie prawdy absolutnej. Kością niezgody w bieżącej polityce był mój negatywny stosunek do Wałęsy, dla którego Marek znajdował częściowe usprawiedliwienie. Wydawało mi się, że Amerykanie wśród których się obracał identyfikowali Polskę z Wałęsą i z ruchem „Solidarności” i Marek nie chciał wprowadzać tu dysonansu poznawczego.
Na okolicznościowych zdjęciach widoczne jest, że często na spotkania ubieraliśmy się w koszule tego samego koloru, a trzeba przyznać, że Marek tego nie lubił i wybierał takie kolory, które by były dystynktywnie inne od moich. Więc kiedy rozlegał się dzwonek i otwierał drzwi, często ze zdumienia otwierał szeroko też oczy widząc mnie w takiej samej, czy tego samego koloru koszuli. To było naprawdę zabawne.
W czasie naszego ostatniego dłuższego spotkania w grudniu 2006 r. Marek w rozmowie uciekał od polityki, czy filozofii. W jego myśleniu obecna była tylko rodzina. Kiedy wiosną 2007 r. dowiedziałem się, że przyplątał mu się rak nerki, byłem optymistą. Jednak postęp choroby był bardzo gwałtowny, nic już nie pomagało. Kiedy odwiedzając Marka chyba w lipcu spotkałem jego zięcia lekarza z słynnego Johns Hopkins Hospital w Baltimore dowiedziałem się, że to już koniec,wygaszanie, kwestia kilku tygodni. Córka Celina dalej szukała nowych sposobów i terapii, aby utrzymać przy życiu ukochanego ojca, Marek nie chciał być “częścią maszyny”. Przywoziłem mu brzoskwinie z mojego ogrodu, które mu jeszcze smakowały, nie chciał spotykać ludzi. Corocznie utrzymuję ten zwyczaj i dostarczam brzoskwinie z mojego sadu Joli.
Wiedziałem, że w żaden sposób nie mogę mu pomóc, ale musiałem coś zrobić, więc napisałem mu wiersz. Kiedy mu przyniosłem, wzruszył się i poprosił abym go przeczytał na uroczystości pogrzebowej. Tak też się stało, córka Celina Corridore przetłumaczyła na angielski i również przeczytała. Na wieść o śmierci Marka na pożegnanie do kaplicy przyjechało setki ludzi z dalekich miejscowości. Marek miał 55 lat…
Marek sam zaplanował wszystkie uroczystości, poprosił aby jego prochy zostały rozsypane przez rodzinę i przyjaciół pod Golden Gate Bridge w zatoce św. Franciszka gdzie do porywistej muzyki wiatru słodka woda delty rzek tańczy w potężnych ramionach słonego Spokojnego Oceanu.
A oto wiersz dedykowany Markowi:
Rana wieczorna
(próba portretu) Wciśnięty brutalnie w przyśpieszone zamykanie czasu
(w)leczony na powrozie strachu, Marku nie wiesz
kiedy i jakie cierpienie ostatnim będzie
jeszcze trzepoczesz nadzieją w pytaniu
jak prośbą o sprawiedliwość, o łagodniejszy wyrok
czy odejdzie ta Pani w czerni
(przecież wie, że kochasz inną kobietę)
urzekła Cię wolność w solidarnym Gdańsku
a wybrzeża Kalifornii jak niegdyś Jola
wstrzymały Ci oddech i tu jest Twój dom…
na nie prostej drodze z Tczewa do nieba
tyle pragnień zaklętych w przymkniętych oczach
te chwile najdroższe tuż przy Tobie
dzieci, wnuki, doskonałość Arystotelesa
muzyka, ach ten blues, jeszcze ster i Twój ocean
a pod Golden Gate rozsypią popiół
i już sam wybierzesz się w najdłuższą
ostatnią już podróż w łodzi Charona…
jeszcze nie zapisuj się redaktorze, stary aktywisto
do stowarzyszenia nieobecnych
zostaw niepokój Marku
jeszcze zostań…
Kalifornia, 2020/08/10
Przeczytaj także: